7 sie 2018

Rozdział 46 "Dom"

Przepraszam was moje dziubki za tą kilkudniową obsuwę, ale ostatnio naprawdę wiele się działo. Wiele dobrego, jak zresztą wspominałam na fanpagu. Wciąż żyję ostatnimi wydarzeniami <3. I w końcu właśnie naprawdę czuję, że żyję :D!
Czuję także, że niezbyt zwolnię tempa w najbliższym czasie – choć na razie są to rzeczy drobne, przyjemne, tak z przyszłym miesiącu podejrzewam, że będę nieco zapracowana. Ostatni tydzień dał mi trochę do myślenia i muszę chyba jeszcze raz przejrzeć ten cały kalendarz w archiwum. Być może rzuciłam sobie na barki trochę zbyt wiele, a nie chcę, by znów doszło do sytuacji, gdzie nie zdążyłam z czymś na czas. Tym bardziej, że powoli kończą mi się zapasowe rozdziały, a od dobrego miesiąca nie miałam zbytnio jak sobie więcej ponadrabiać. Nie będą to duże zmiany, ale myślę, że od września będę wstawiać rozdział co dwa-trzy tygodnie, by wszystko miało ręce i nogi. Być może także następny rozdział ukaże się nieco później niż 17stego sierpnia, bo mam w nim sporo do poprawy, ale o wszystkim będę was informować. I mam nadzieję, że nikt się o to nie pogniewa, ale niestety to siła wyższa, z tym nie wygram ;)
Mam nadzieję, że rozdział wam się spodoba, bo choć też nie powala długością, to powolutku, do przodu, zaczyna się wszystko rozkręcać :P



Lucy zapatrzyła się na rewolwer, mając w głowie pustkę.
– Co do...  – Pojmując, co zrobiła dla niej Brandish, szybko wzięła broń w dłonie i sprawdziła bęben. Dwa naboje, które sama tam włożyła, wciąż tkwiły w środku.
Heartfilia uśmiechnęła się nikle, a jej serce zabiło mocniej. Zrozumiała przekaz Brandish. August, Jacob, Ajeel, Dimaria – ci ludzie byli dla Myu przyjaciółmi. Rodziną. Taką samą, jaką ona ma w Magnolia City. Brandish nie mogła zrobić dla Lucy nic więcej, jednak tym gestem udowodniła, że więź, jaką utworzyły w przeciągu ostatnich miesięcy, nie była zupełną obłudą.
Niestety Lucy dostrzegła także ciemną stronę medalu. Skoro Myu zostawiła jej naładowaną broń, musiała sądzić, że będzie przydatna – zapewne do samoobrony podczas rozmowy z Zerefem. Pewnie na myśl jej nie przyszło, że Lucy mogłaby wyjść z pokoju i postrzelić kogoś z jej bliskich w desperackim akcie ucieczki. I miała rację, z dwoma nabojami niewiele zdziała przeciwko co najmniej kilku gangsterom, zapewne uzbrojonych po zęby. Ale to samo tyczyło się spotkania z Zerefem. Nawet, jeśli by go zabiła, sama zginęłaby chwilę później od serii kul. Czy tego oczekiwała od niej Brandish? Chciała, by poświęcając się, zlikwidowała Dona Grimoire Heart? A może po prostu miała sobie sama strzelić w łeb, zanim dojdzie do tej konfrontacji?
Tego Lucy nie miała zamiaru sprawdzać.
Chowając broń w spodnie, podeszła do okna. Powoli rozsunęła je do góry i wyjrzała na zewnątrz – pod kamienicą nikt nie stał, co od początku jej pobytu w pokoju zdarzało się niezmiernie rzadko. Czy mogła mieć lepszą okazję?
Miała przygotowany plan ucieczki. Plan, który miał tyle szans na powodzenie, jak to, że dziś walnie w nich meteoryt.
Spojrzała cztery piętra w dół. Skok z okna skończyłby się dla niej natychmiastową śmiercią. O wiele bliżej miała na dach kamienicy, jednak i on nie był na wyciągnięcie ręki. Tu z pomocą przychodziła jej stara, zardzewiała rynna. Po jej niezbyt zachęcającym wyglądzie, Lucy skłonna była sądzić, że rura nie wytrzymałaby ciężaru lekko ponad pięćdziesięciu kilogramów; o zjeżdżaniu nią „na strażaka” mogła zapomnieć. Mogła jednak z jej pomocą sięgnąć dachu. Albo spaść i pogruchotać sobie wszystkie kości. Mimo wszystko wolała spróbować, niż czekać tutaj za Zerefem.
Spoglądnęła niespokojnie w stronę drzwi od pokoju i usiadła na parapecie, skierowana plecami na dwór. Serce podskoczyło jej do gardła; nie dość, że walczyła z lękiem wysokości, wciąż bała się, że w każdej chwili może zostać przyłapana. Jeśli jednak chciała uciec, nie mogła się wahać. Nie miała na to czasu. A jeśli już miała zginąć, to wolała mieć przed śmiercią świadomość, że zrobiła wszystko, co mogła.
Zsunęła stopami buty i boso kucnęła na parapecie. Trzymając się framugi okna, ostrożnie wychyliła się do tyłu i w stronę zardzewiałej rury spustowej. Kiedy zdołała tego dokonać, poczuła, jak szwy na dłoni naprężają się, a zszyta rana zaczyna pękać i piec. Serce dudniło jej tak mocno, że czuła ból w krtani i klatce piersiowej. Musiała uspokoić oddech i znaleźć w sobie odwagę. Nie mogła się poddać, nie teraz.
W końcu odepchnęła się nogami, jednocześnie sięgając dachu drugą ręką. Dosięgła rynny, mocno zaciskając na niej palce, lecz wtedy ta gruchnęła głośno, jakby dawała znać, że może nie wytrzymać pod naporem ciężaru Lucy. Przerażona dziewczyna puściła rurę i sięgnęła dachu drugą dłonią, by czym prędzej się podciągnąć. Nieco panicznie wierzgała nogami, próbując znaleźć dla nich oparcie i modliła się, by hałas, którego narobiła, nie zwołał do pokoju gangsterów.
Nie patrz w dół. Nie patrz w dół! – powtarzała sobie niczym mantrę i z grymasem wysiłku na twarzy, zaczęła się podciągać. Centymetr po centymetrze, milimetr po milimetrze, zaciskając zęby i powieki, zdołała wreszcie ułożyć przedramię na dachu, a koczujące na nim gołębie odleciały w popłochu.
– Ach! – jęknęła głośno, gdy uwiesiła się brzuchem na rynnie. Nerwowo podkurczyła nogi i nie dowierzając w to, czego dokonała, dostała się na dach. Położyła się plecami na chłodnej papie. Dysząc ciężko, spojrzała na zachmurzone niebo. W pewnym momencie była pewna, że spadnie.
Leżąc tak kilka sekund, próbowała złapać równomierny oddech. Czuła, że otwarta rana na dłoni znów zaczyna krwawić, że brzuch, przed momentem wbity w ostrą i rdzawą rynnę, zaczyna pobolewać.
– Hah! – zaśmiała się niedowierzająco i usiadła, rozglądając się wokół. Zauważyła żeliwną klapę, którą mogła przedostać się na klatkę schodową. Podeszła do niej na czworakach, szarpnęła za przylutowany uchwyt i głęboko nabrała powietrza do płuc, gdy okazało się, że wyjście jest otwarte.
Teraz żadna rana, czy lęk nie mógł jej zatrzymać – w głowie miała jedynie ucieczkę. Ucieczkę do Magnolia City.
Na klatce schodowej nikogo nie zastała. Wszyscy najwyraźniej siedzieli w mieszkaniu. Wyglądało na to, że nikt jeszcze nie zauważył zniknięcia Lucy. Po cichu zeszła po drabince, a następnie ruszyła pędem przed siebie. Biegła po schodach, przeskakując ostatnie stopnie i nie wierząc w swoje szczęście. Wszystko szło po jej myśli. Zbyt łatwo.
Z impetem wybiegła z kamienicy, wpadając na przechodzącą obok staruszkę. Starsza pani upadła z krzykiem na ziemię, jednak Heartfilia nie zatrzymała się, by jej pomóc, przeprosić. Biegła ile sił w nogach, nie bacząc na chłód, ból bosych stóp czy zaskoczonych przechodniów, których mijała. Nie było ich zbyt wiele, zapewne dlatego, że zbierało się na deszcz.
Kiedy już myślała, że naprawdę jej się udało, odwróciła się za siebie. Zauważyła Jacoba i Dimarię, którzy pomagali podnieść się potrąconej przez Lucy staruszce. Zanim Heartfilia przyspieszyła i zniknęła w jednej z bocznych uliczek, zobaczyła, jak Dimaria Yesta mówi coś do Jacoba i udaje się za nią w pościg. W tym momencie Lucy zrozumiała, że właśnie wyczerpała swój limit szczęścia.
Starała się zgubić Dimarię, wybierając na oślep pokrętne uliczki, jednak mimo, iż mieszkała w Onibus pół roku, chodziła tylko tam, gdzie musiała – do pracy, sklepu, na zajęcia z samoobrony, do pubu. Miała swoje stałe trasy i nigdy nie zdążyła zwiedzić porządnie miasta, a tym bardziej nie szwendała się po jego zakamarkach. Nie mogła także udać się na dworzec, skoro już wiedzieli, że uciekła. Zdana wyłącznie na siebie, próbowała zgubić Dimarię, która zapewne znała to miasto jak własną kieszeń. Szybko przekonała się, że miała rację.
Wbiegając w kolejną uliczkę, wzdrygnęła się, a jej wzrok stał się rozmyty od łez, gdy usłyszała za sobą strzał. Wiedziała, że Yesta ma ją w zasięgu wzroku, że depcze jej po piętach, ale Lucy nie odwracała się więcej za siebie.
Przebiegła przez ulicę, omal nie wpadając pod samochód. Kiedy kierowca zaczął na nią trąbić klaksonem, Heartflia czmychnęła już do kolejnego zaułka. I usłyszała za sobą kolejny strzał.
Dimaria lepiej znała topografię Onibus i była szybsza – dalsza ucieczka nie miała sensu. W kolejnej bocznicy Lucy kucnęła za kontenerem, musząc złapać oddech. Wiedziała, że kobieta za kilka sekund ją dogoni, ale nie miała sił biec dalej. Płuca paliły ją żywcem.
– Lucy! – zawołała Yesta. – Nie uciekniesz!
Na ustach Lucy zagościł nerwowy uśmiech. Już nie chciała uciekać. Schowana, przyczajona – czekała. Nasłuchiwała zbliżających się kroków Dimarii, która biegła w jej stronę, więc prawdopodobnie nie miała pojęcia o czającej się za kontenerem uciekinierce. To była jej szansa.
Wyczekując odpowiedniej chwili, wybiegła i rzuciła się do przodu. Powaliła zaskoczoną  Dimarię na ziemię, upadając razem z nią. Zaczęły się szarpać, wymierzając w siebie rozjuszone spojrzenia. Lucy próbowała unieruchomić przeciwniczkę, chciała usiąść jej na brzuchu i zabrać broń, lecz członkini Alvarez nie zostawała bierna. Heartfilia otrzymywała ciosy wyprowadzane na oślep, aż w końcu oberwała pięścią w twarz. Na moment straciła rezon i chwyciła się za żuchwę. Nim się spostrzegła, Dimaria zrzuciła ją z siebie i prędko podniosła się z ziemi. Lucy również wstała, chcąc wyjąć zza pleców broń. Zatrwożona, znieruchomiała na moment, gdy zorientowała się, że zgubiła rewolwer.
Yesta, korzystając z chwilowego odsłonięcia się Lucy, kopnęła ją prosto w żołądek. Heartfilia, zaskoczona brutalnością kobiety, zgięła się w pasie i zakaszlała, cudem nie wymiotując. Nawet nie zorientowała się, kiedy Dimaria zaszła ją od tyłu i uwięziła w uścisku, oplatając całą rękę wokół szyi blondynki. Heartfilia, dusząc się, zaczęła odczuwać pulsujący ból w skroniach. Wkurzyła się.
– Aua! – wrzasnęła Yesta, gdy Lucy z całej siły ugryzła ją w rękę. Kobieta odruchowo puściła ją z głośnym przekleństwem, a blondynka bezzwłocznie odwróciła się do niej przodem i oburącz chwyciła za dłoń, w której członkini Alvarez trzymała pistolet. Siłowały się tak z uniesionymi rękoma, kopiąc po piszczelach, popychając się nawzajem i obijając o ściany budynków. Dimaria biła ją przy tym wolną pięścią w brzuch i po głowie. Choć przez podniesioną adrenalinę Lucy nie czuła zbytnio bólu, zaczęła tracić siły. Wiedziała, że jeśli będzie marnować czas na takie przepychanki – przegra. Nie miała w sobie tyle wytrzymałości, co Dimiaria. Poza tym było to tylko kwestią czasu, aż inni do nich nie dotrą.
Zebrała w sobie resztkę krzepy i wydając z siebie dość głośny okrzyk, uderzyła oponentkę z główki. Obie zostały na moment zamroczone, odsuwając się od siebie i trzymając za czoła, które pękały im w pół, jednak to Lucy szybciej zebrała się w sobie. Kopnięciem popchnęła Dimarię na kontener, a następnie podbiegła do niej i uderzyła ją prostym sierpowym, zanim Yesta zdążyła jakkolwiek zareagować. Heartfilia nie przestała jej atakować – chwytając i wykręcając nadgarstek przeciwniczki, kopnęła ją z rozmachem pod kolanami, dzięki czemu zdołała powalić oszołomioną kobietę. Wyrwała z jej dłoni pistolet i dla pewności zdusiła stopą przeponę Dimarii. Choć chwilę temu Lucy była na przegranej pozycji, w kilka sekund zapewniła sobie zwycięstwo. Kurs samoobrony jednak nie poszedł na marne.
Wciąż mając pokonaną na oku, wraz z jej pistoletem, podeszła po swój rewolwer. Sprawdziła bęben, przekręciła go i odblokowała broń.
Zmachana Dimaria, oparta plecami o kontener, jedynie patrzyła na Lucy wzrokiem pełnym pogardy. Choć Heartfilia mierzyła do niej prosto w zaczerwienione od zderzenia czoło, w jej oczach nie można było znaleźć choćby grama strachu.
Blondynka przejechała dłonią pod nosem, ścierając z twarzy świeżą krew. Na ten widok naszła ją ogromna chęć, by przestrzelić Dimarii łeb, lecz jednocześnie podziwiała nieustraszoną postawę przeciwniczki. Biła się z myślami, nie wiedząc jak postąpić. Z całych sił próbowała zachować stoicki spokój na twarzy, ale zdradzał ją rewolwer, trzymany w roztrzęsionej dłoni.
– No dalej. Strzelaj, suko – wycharczała ze złością Yesta. – Na co czekasz!
Sprowokowała ją. Lucy zacisnęła zęby i pociągnęła za spust.
Dimaria krzyknęła, nie spuszczając wzroku z zaciętej miny Lucy.
– Czemu... – spytała przez zaciśnięte z bólu zęby i chwyciła się za postrzeloną łydkę.
Heartfilia nie uraczyła jej odpowiedzią. Ostatni raz spoglądając na Dimarię z góry, uciekła z zaułka.


Na dworze zapadł zmrok. Lucy wciąż szła przed siebie, dochodząc do ścisłego centrum Onibus. Stwierdziła że najciemniej jest pod latarnią i póki co lepiej ukryć się w tłumie. Nie miała dokąd pójść, u kogo się schować. Była zdana tylko na siebie, lecz w obecnej sytuacji nie mogła poradzić sobie zupełnie sama. Potrzebowała pomocy.
Weszła do budki telefonicznej, uprzednio rozglądając się wokół. Z tylnych kieszeni spodni wyciągnęła kilka drobnych i chwytając za słuchawkę, włożyła je do automatu. Bez zastanowienia wybrała numer domowy Levy McGarden.
Mocniej ściskała słuchawkę, słysząc dłużące się dźwięki połączenia, aż w końcu walnęła nią na widełki.
Jeśli nie do Levy, to do kogo miała zadzwonić? Znała jeszcze jeden numer, jednak wolała tego uniknąć. Bała się, lecz w końcu ponownie sięgnęła po słuchawkę i z niepewnością wykręciła odpowiedni numer.
– Błagam, odbierz. Odbierz. Błagam – szeptała, mocno mrużąc piekące od łez oczy. Sygnał połączenia znów dłużył się w nieskończoność i kiedy zupełnie zrezygnowana chciała odłożyć słuchawkę, usłyszała jego głos po drugiej stronie.


– Ruchy, Natsu, bo znów oberwiemy od Mirajane! – wrzasnął Gray, czekając za przyjacielem, okupującym łazienkę. Właśnie mieli wychodzić do baru, więc ubrany już w kurtkę, zaczynał się w niej pocić.  – Co ty tam robisz do cholery, trzaskasz w porcelanę?! Zaciśnij dupsko i idziemy!
– Zamknij mordę! Jak nie znajdę leków, to nie wsiądę do samochodu!
Fullbuster westchnął głośno i zajrzał do szuflady nocnego stolika przy łóżku Dragneela. Pomiędzy stertą prezerwatyw, chusteczek i naboi do Desert Eagla, znalazł opakowanie tabletek na chorobę lokomocyjną.
– Co za kretyn... – wyszeptał pod nosem, kiedy nagle zadzwonił telefon.
– Nie odbieraj! To pewnie Mira. Albo Erza! – wrzasnął Natsu z łazienki. – Pewnie sprawdzają, czy już wyszliśmy!
Gray przyznał mu w myślach rację. Już raz dziewczyny ich tak sprawdzały, kiedy mocno spóźnili się na umówione spotkanie. Do dziś bolały go żebra po reprymendzie od Scarlet, Mirajane z resztą nie była o wiele łagodniejsza. Mimo to Gray miał dziwne przeczucie, że tym razem może to być coś pilnego. Walcząc z intuicją i głosem rozsądku, odebrał telefon po piątym dzwonku.
– Hallo? – spytał, czekając na odpowiedź, jednak jej nie uzyskał. – Hallo!? – powtórzył nieco donośniej, nieco rozdrażniony. – Jeśli to jakiś żart...
Urwał, słysząc pociąganie nosa rozmówcy. Jakby cicho płakał.
– Gray... Proszę...
– Kto mówi? – zawołał już mocno zdezorientowany, słysząc dziwnie znajomy szept. W końcu go olśniło. – Lucy, czy to ty? – spytał niepewnie, a Natsu, który właśnie otworzył drzwi od łazienki, stanął w przejściu jak wryty.
– Proszę... Przyjedź po mnie. – Roztrzęsiony, znajomy głos, którego nie słyszał od tak dawna, ścisnął mu serce.
– Gdzie jesteś? – zawołał nerwowo i odepchnął od siebie Dragneela, który usilnie próbował mu wyrwać słuchawkę. – Nie martw się, już do ciebie jedziemy.
– To była Lucy? Co się dzieje?! – pytał niecierpliwie Natsu, gdy tylko Gray odłożył słuchawkę.
Fullbuster wcisnął mu opakowanie tabletek, których szukał i pospiesznie udał się w kierunku drzwi. – Jedziemy do Onibus.


Kiedy zaczęło świtać, Lucy siedziała w parku. Nie spała całą noc. Zgarbiona na ławce, próbowała rozgrzać skostniałe dłonie. Będąc bez butów i w samej koszuli, przemarzła w marcową noc na kość. Po ucieczce i bójce z Dimarią czuła ból w każdej części ciała. Nie płakała, była na to już zbyt zmęczona.
Uporczywie walcząc z dopadającym ją zmęczeniem, usłyszała za sobą trzask zamykanych drzwi samochodowych.
– Lucyyy!
Jej serce jakby stanęło. W pierwszych sekundach bała się, że Grimoire Heart ją znalazło i odruchowo sięgnęła za rewolwer, jednak po chwili zdała sobie sprawę, że tylko jedna osoba była zdolna tak mocno zdzierać gardło o wschodzie słońca. Poczuła, jak nieruchome ze strachu serce przyspiesza.
– Natsu? – Wstała raptownie z ławki i odwróciła się w stronę, z której dobiegał jego wrzask. Gdy dostrzegła Fullbustera i Dragneela, rozglądających się za nią i nawołujących, zakryła usta dłonią, by zdusić kwilenie. Omal nie rozbeczała się na ich widok.
Choć utykała przez poranione stopy, czym prędzej ruszyła w ich kierunku. Próbowała ich zawołać, lecz gula ugrzęzła jej w gardle.
W końcu ją dostrzegli, gdy wyszła na główną drogę w parku. Widząc ich miny, zaczęła się zatrzymywać. Zupełnie oniemieli, a Lucy zaczęła się zastanawiać czy aż tak źle wygląda, czy jest jakiś inny powód ich zachowania. Poczuła się bardzo niepewnie. Ogarnął ją wstyd, że pół roku temu wyjechała bez słowa, a teraz prosiła ich o taką przysługę. Zaczęła się zastanawiać, czy dobrze zrobiła, lecz wtedy Natsu, jakby wyrwany z transu, uśmiechnął się z niedowierzaniem i potrząsając głową, wyciągnął do niej rękę.
– No na co czekasz! – zawołał, a jej cały dotychczasowy strach odszedł w niepamięć. Parsknęła śmiechem, zmieszanym ze łzami i truchtem podbiegła do nich. Bez zastanowienia rzuciła się na Dragneela z takim impetem, że gdyby nie samochód Graya, pewnie by się przewrócili.
– Wyglądasz jak po randce z Sasquatchem.
– Och, zamknij się... – burknęła Lucy z chichotem, ale po chwili zaczęła coraz głośniej płakać. Rozczulony Natsu uśmiechnął się pod nosem i poczochrał ją delikatnie po włosach, lecz szybko spoważniał, dostrzegając ucieszonego Fullbustera.
– I z czego tak cieszysz mordę – warknął, ale Gray tylko uśmiechnął się i podszedł do Lucy.
– Dobrze, że nic ci nie jest – powiedział Francuz, przykładając dłoń na ramieniu dziewczyny. Nawet przez koszulę poczuł, że jest zziębnięta.
Heartfilia jedynie pokiwała gorliwie głową, którą wciąż wtulała się do torsu Natsu; nie była w stanie wypowiedzieć żadnego słowa. Po chwili przestała płakać, a Dragneel poczuł, że jej uścisk słabnie.
– Ej, Lucy! – zawołał wystraszony Gray, gdy dziewczyna omal nie osunęła się na chodnik. Natsu złapał ją mocniej w pasie w ostatniej chwili.
– Zabierzcie mnie stąd... – wyszeptała, a uśmiechy młodzieńców, którzy spojrzeli na siebie wymownie, zniknęły na dobre. Gray natychmiast usiadł za kierownicą, a Natsu pomógł usadowić się niemal śpiącej z wykończenia Lucy na tylnym siedzeniu.
– Natsu, muszę wam coś...
– Cicho siedź – warknął, siadając tuż obok dziewczyny. Trzasnął drzwiami i siłą zmusił zaskoczoną Lucy, by ułożyła głowę na jego kolanach. – Mamy wiele do obgadania. I nie myśl, że nie dostaniesz opieprzu za to, co odwaliłaś, ale teraz masz siedzieć cicho i iść spać. Obudzimy cię, jak dotrzemy do domu.
Na słowo „dom”, w oczach Lucy znów pojawiły się łzy. Nic już nie mówiąc, uśmiechnęła się półgębkiem i posłusznie ułożyła dłonie między swoją głową, a udami Natsu. Czując, że wreszcie jest bezpieczna, zasnęła jak niemowlę jeszcze zanim wyjechali z Onibus.


3 komentarze:

  1. OMÓJBOZIU.
    Rozdział był świetny! Przez pierwsze akapity wstrzymywałam oddech.
    Szczerze, to myślałam, że pierwszą reakcją Natsu na Lucy będzie ,,Wsiadaj do tego auta i nie pier%^#! ''. Ale tutaj atmosfera się zagęszcza i oby tak dalej, NALU PEŁNĄ PARĄ! <3
    Nie każ nam czekać na kolejny rozdział zbyt długo!:(
    Życzę dużo dużo weny i świetnych pomysłów -jak zresztą dotychczas! <3 :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Hehe, cieszę się, że się podobało :D I tak, atmosfera się zagęszcza i będzie się zagęszcząc z czasem coraz bardziej xD
      Bardzo dziękuję za miłe słowa i wsparcie ;) :*

      Usuń

Wasze komentarze cieszą mnie jak mało kogo, jednak nie zaklepujcie miejsc. To nie ważne, kto jest pierwszy, kto ostatni. Takie wpisy zostaną usunięte.
Wszelkie pytania kierujcie do spamownika.
A jak przeczytałeś rozdział, to pozostaw po sobie ślad.
Jesteś anonimem? Podpisz się jakoś.

Całusy dla was śle z góry wdzięczna Yasha ^.^